Faith już raz wystartowała, choć aplauz był umiarkowany. Mirror's Edge Catalyst to druga próba. Widownia większa, wysiłek też, ale do podium wciąż daleko.
- system cyfrowego parkouru!; - wyrazista protagonistka,; - zapierające dech w piersiach Miasto Szkła,; - futurystyczny klimat,; - możliwość tworzenia wyzwań dla innych graczy,; - spora liczba zadań i „znajdziek”.
Minusy- powtarzalność zadań,; - „martwy” świat,; - nieco monotonne walki,; - pozostawiająca wiele do życzenia sztuczna inteligencja przeciwników,; - błędy techniczne.
Mirror's Edge Catalyst, czyli do dwóch razy sztuka
Pomysł był oryginalny, ale czegoś brakło, jeśli chodzi o wykonanie. W każdym razie takie przekonanie żywili twórcy Mirror's Edge z 2008 roku. Choć tytuł ten zebrał grono wiernych fanów, nie dotarł szerokiej publiczności. Dlatego też studio EA Dice postanowiło dać mu jeszcze jedną szansę i cały temat podjąć na nowo.
Tak właśnie narodził się Mirror's Edge Catalyst, który nie tyle stanowi sequel pierwszej produkcji o sprinterce z Miasta Szkła, co zupełnie świeże spojrzenie na jej opowieść. To, co łączy tegoroczną odsłonę przygód Faith z jej pierwowzorem to, oczywiście, postać bohaterki, futurystyczna scenografia i pierwszoosobowy parkour.
Choć nowa produkcja EA Dice jak najbardziej zasługuje na przedrostek „super”, bardziej dotyczy to skali przedsięwzięcia oraz samej idei. W innych aspektach znajdą się spore braki i trudno z czystym sumieniem wręczyć wskrzeszonej Faith laur zwycięstwa.
Żeromski byłby zachwycony
Jeżeli pamiętacie „Przedwiośnie” Żeromskiego, sięgnijcie po Mirror's Edge Catalyst. Jeśli już zdążyliście wymazać tę powieść z pamięci... nic nie stoi na przeszkodzie, żebyście też zapoznali się z nowymi przygodami Faith. No, dobrze! Wiem, że brzmi to niedorzecznie, więc już mówię, co w mojej opinii ma „Przedwiośnie” do wiatraka.
Chyba najsłynniejsza scena z tego międzywojennego tekstu to moment, w którym jeden z bohaterów w chwili śmierci rozpościera przed swoim synem wizję II Rzeczypospolitej. Ten utopijny opis dotyczy przede wszystkim domów ze szkła, które jakoby wyrosły w nadwiślańskim kraju. Oczywiście, z przedwojenną rzeczywistością miało to niewiele wspólnego, ale za to z krajobrazami Mirror's Edge Catalyst całe mnóstwo.
Miasto Szkła (nazwa mówi sama za siebie!), czyli scena, na której Faith odgrywa swój parkourowy dramat, to miejsce równie piękne, co przerażające. To krajobraz zbudowany z olbrzymich wieżowców, przywodzących na myśl gigantyczne bloki kryształu. Ten świat błyszczy refleksami słońca oraz blaskiem neonów i billboardów.
Jest w tym coś z utopii, zwłaszcza, że prawie wszystko jest wypucowane i lśniące, jak gdyby bezustannie szorowano budynki, tak żeby nie osiadła na nich najdrobniejsza nawet cząsteczka brudu. Z drugiej strony, Miasto Szkła to tak naprawdę antyutopia w pełnym znaczeniu tego słowa.
Ta idealnie wyglądająca metropolia to de facto jedno wielkie więzienie zarządzane przez niejakiego Krugera, szefa ciemiężącej mieszkańców korporacji. Jedyną ostoją wolności w tym totalitarnym świecie są grupy outsiderów, między którymi znajdują się także sprinterzy, czyli drobni złodzieje i posłańcy. Do nich właśnie należy Faith.
Historia naszej wytatuowanej biegaczki zaczyna się w momencie, kiedy ta opuszcza poprawczak i wychodzi na zalaną deszczem ulicę. Kałuże odbijają światło kolorowych lamp, a z wielkich ekranów spogląda twarz wspomnianego tyrana. Miasto Szkła ma swój niepowtarzalny klimat. To trzeba mu oddać.
Ten widok już od wejścia wprowadza nas w niezwykły nastrój tego miasta. Zwłaszcza ja, jako fan Blade Runnera i Raportu Mniejszości, nie mogłem pozostać obojętny wobec tej futurystycznej metropolii. Za dnia kompleksy dachów i labirynty tajnych przejść biją po oczach surową bielą, natomiast noc rozświetla kolorowa łuna sztucznego oświetlenia.
Jednak jest coś, co przeszkadza w pełnym zanurzeniu się w krystalicznie czystych, choć niebezpiecznych, wodach tego świata. Problem polega na tym, że stworzony przez EA Dice twór jest martwy. Jego nieskazitelna biel przypomina raczej trupią bladość, aniżeli cokolwiek innego.
Z życiem, panowie, z życiem!
Martwy świat... No, dobrze, ale co to tak naprawdę znaczy? Co go uśmierca? Przede wszystkim ludzie. Postaci, które spotykamy (poza głównymi bohaterami), nie mają w sobie nic z naturalności. Przypominają one jedne z tych japońskich robotów, które budzą w nas trwogę, bo z jednej strony wyglądają, jak ludzie, a z drugiej są tylko maszynami.
Nie mówię o tym, że na dachach Miasta Szkła w ogóle natrafiamy na niewiele osób. To zrozumiałe. W końcu sprinterzy dlatego obierają te miejsca, że nikt inny się tam nie zapuszcza. Szkoda tylko, że nie mamy okazji widzieć na przykład innych, podobnych sobie, posłańców, jak przemykają z jednego miejsca w drugie. Jeżeli już ich spotykamy, to stoją, niczym biblijne słupy soli i gapią się Bóg jeden wie, na co.
Rzecz jasna, są jeszcze przeciwnicy, ale to raczej maszyny do zabijania, niż ludzie, którzy mogliby swoimi opowieściami (nawet przemycanymi w pojedynczych zdaniach) wprowadzić trochę życia do szpitalnej bieli Mirror's Edge Catalyst. Nic z tego! Wszędzie śmierć.
Nawet budynki, które mamy okazję zwiedzać nie noszą w sobie prawie żadnych śladów użytkowania (pomijam odciski stóp na ścianach, które podpowiadają nam drogę).
Czasami tylko trafimy na plac budowy, gdzie walają się deski i narzędzia, ale to w zasadzie wyczerpuje zbiór przedmiotów, które mogli po sobie pozostawić mieszkańcy. Do tego dochodzą jeszcze pojedyncze kubki w biurach, jakieś worki ze śmieciami i to tyle.
Gdyby zebrać w całość te wszystkie elementy, można by pomyśleć, że cywile w Mieście Szkła na zmianę budują i sprzątają. Nic więcej. Kiedy już wzniosą jakiś gmach, to po to tylko, żeby go pucować na połysk. Przerażająca wizja. I bynajmniej nie w sposób zamierzony.
Parkour przez duże „P”
Wyjdźmy jednak z tych odmętów śmierci i opustoszałego świata. Czas teraz pozytywniej spojrzeć na Mirror's Edge Catalyst. Bo przecież to gra pełna energii i ruchu. Jak inaczej opisać tytuł, którego fundamentem jest szaleńczy parkour?
O, tak, ten aspekt gry wyszedł naprawdę fenomenalnie! Przebieżki po szklanych drapaczach chmur wprowadzają w niemal hipnotyczny trans. Skok, wybicie, bieg, ślig, przewrót, parę kroków po ścianie i zawiśnięcie na podwieszonym pod sufitem pałąku... Tak to właśnie wygląda. W zasadzie całą rozgrywkę odmierza rytm szybkich kroków Faith.
Nie chodzi tylko o to, że mamy do dyspozycji całkiem sporą pulę akrobatycznych wygibasów. Frajdę sprawia fakt, że cały czas musimy zachować pełną koncentrację i z kocim refleksem reagować na ruchy naszej bohaterki. Dajmy na to, kiedy ta spada z wysokości, naszym zadaniem jest odpowiednie wykonanie przewrotu amortyzującego upadek. To naprawdę angażujące zadanie, które pozwala uniknąć bezmyślnego klepania w klawisze.
Samo sterowanie też zostało całkiem nieźle pomyślane. Chociaż wymaga ono nabrania pewnej wprawy, udane wyuczenie się poszczególnych ruchów daje niewiarygodną satysfakcję płynącą z opanowania trudnej sztuki cyfrowego parkouru.
Warto też wspomnieć, że do naszej dyspozycji oddano drzewka umiejętności. W zamian za punkty doświadczenia możemy odblokowywać nowe akrobacje Faith, jak również wyposażać ją w sprzęt ułatwiający przemierzanie dachów Miasta Szkła (pomagają one też w walkach z przeciwnikami, ale o tym za chwilę.)
Szkoda tylko, że parkour to w zasadzie jedyny filar podtrzymujący Mirror's Edge Catalyst. Fabuła czy struktury poszczególnych misji to zaledwie drobne wsporniki tej konstrukcji. Zanim jednak przejdziemy do omówienia zadań, jakie stają przed naszą sprinterką, w dwóch słowach opiszmy system walki.