Poprzednik Tom Clancy’s The Division 2 nie wykorzystał w pełni swojego potencjału. Dlatego Ubisoft wraca do swojego „loot shootera” o epidemii, żeby tym razem zainfekować nim cały świat. Z jakim skutkiem? Odpowiedź na to pytanie znajdziesz w naszej dość nietypowej recenzji!
"postapokaliptyczny" Waszyngton...; ...który jest piaskownicą pełną atrakcji; strzelaniny potrafią zafundować solidną dawkę adrenaliny; polowanie na "loot" wciąga jak wir; rozwój postaci napędzający rozgrywkę (umiejętności, perki, osobne poziomy dla Stref Mroku itp.); oprawa audiowizualna często robi wrażenie; rozgrywka w kooperacji i przeciwko innym graczom; cała masa zadań i aktywności, w tym częśc ukrytych; wyjątkowy pomysł na przełamanie klątwy "endgame'u"
Minusysporo błędów technicznych i doczytujące się tekstury; początek zabawy może zniechęcić przewagą liczebną przeciwników (pojawiają się nieprzewydywalnie) i dość częstymi zgonami; nie do końca przemyślany system "podnoszenia" statystyk i poziomu trudności rozgrywki przy dołączaniu do gry innych graczy o znacznie wyższym poziomie; monotonia niektórych lokacji i zadań; marginalna rola fabuły może zniechęcić graczy nastawionych na historię;
Tom Clancy’s The Division 2 rusza do „stolycy”!
Niełatwo stworzyć dobrą sieciową strzelaninę. Przekonało się o tym boleśnie BioWare, które swoim nowym dziełem zatytułowanym Anthem próbowało nie tylko przebić Destiny 2, ale też na stałe zagościć w rankingach gier. Niestety, zamiast wylądować na pierwszych miejscach zestawień najlepszych gier na PC, PS4 i Xbox One ekipa odpowiedzialna za Anthem musiała gęsto się tłumaczyć przed graczami z popełnionych błędów. A było ich naprawdę sporo.
I w takiej nieszczególnej atmosferze przyszło debiutować Tom Clancy’s The Division 2, kontynuacji całkiem udanego loot shootera z 2016 roku, a jednocześnie bezpośredniej konkurencji zarówno dla Anthem, jak i Destiny 2. Ubisoft miał więc niełatwy orzech do zgryzienia, szczególnie, że publiczne beta testy gry sugerowały, że będzie to po prostu więcej tego samego. A jednak niespodzianki się zdarzają. Ba, trzeba powiedzieć to wprost – tym razem Ubisoft znakomicie się przygotowało, bo The Division 2 to kwintesencja loot shootera.
S.O.S. z Białego Domu
Okiem wyluzowanego optymisty
Jakub Jakubowicz
Wiosna, panie sierżancie! A nawet lato. W każdym razie śnieżnym krajobrazom Nowego Jorku możemy pomachać na do widzenia. Tym razem Ubisoft zabiera nas do Waszyngotnu, z którego wirus wywiał tysiące mieszkańców, oddając miasto na pastwę sił przyrody i plądrujących zgliszcza niedobitków.
Przyznam szczerze, że oglądając pierwsze materiały z Tom Clancy’s The Division 2 wątpiłem w klimat, jakim uraczą nas twórcy w finalnym produkcie. Dlaczego? Bo bożonarodzeniowe Wielkie Jabłko z „jedynki” wysoko postawiło poprzeczkę – oj, wysoko.
Na szczęście już po kilku godzinach grania pokochałem stołeczne „D.C.”, w którym sarenki hasają między wrakami samochodów, zielona maź rozlewa się po jezdni, a dachy kamienic zamieniają się w postapokaliptyczne osady.
Co więcej, świątecznych akcentów też nie brakło, bo komu chciałoby się rozbierać choinkę w obliczu wszechobecnej zarazy? Wprawdzie niektóre lokacje potrafią być trochę monotonne, ale nie bardziej niż lochy z serii Diablo. Co znaczy, że powtarzalność powtarzalnością, ale atmosfera potrafi przyprawić o gęsią skórkę. Do dziś prześladuje mnie wspomnienie wyprawy do wrót Strefy Mroku, podczas której przyszło mi odbijać w środku nocnej burzy wrak Air Force One z widokiem na rozświetlony Kapitol.
Świat Tom Clancy’s The Division 2 wciąga, oj, wciąga i urzeka bogactwem drobiazgów do zebrania (nagrania Echo, rejestratory dźwięku, no i przede wszystkim ekwipunek czy też zasoby). I ta scenografia nie jest jedynie tłem dla kampanii fabularnej, ale gwoździem programu.
Dlatego, że historia Tom Clancy’s The Division 2 to w zasadzie smaczna przystawka, a nie główne danie. Już samo wprowadzenie do rozgrywki dobitnie dało mi odczuć, że nie muszę się wcale koncentrować na intrydze z porwanym prezydentem USA w roli głównej. Sugeruje to już od wejścia bardzo ogólnikowe intro, dosyć słabo osadzona w jakiejkolwiek fabule misja otwierająca kampanię oraz niemy bohater, w którego przyszło mi się wcielić. No, i dalej jest podobnie.
Tom Clancy’s The Division 2 to przede wszystkim piaskownica - nieźle odmalowana kolorową (w uproszczeniu: zielono-pomarańczowo-szarą) grafiką oraz rozbrzmiewająca basowym hukiem wystrzałów. Rozkosz dla zmysłów – murowana!
Okiem starego marudy
Maciej Piotrowski
A mnie ten nowy świat jakoś wielce nie ujął. Może dla kogoś kto faktycznie był w Waszyngtonie poszczególne miejscówki, zmienione na potrzeby postapokaliptycznej wizji, będą kipieć klimatem, ale dla mnie wyraźnie czegoś tu brakowało. Dawna, mocno ponura atmosfera masowego exodusu z Nowego Jorku i przerwanej świątecznej sielanki gdzieś wyparowała.
Nie mówię, że The Division 2 nie ma fajnych klimatycznych miejscówek, ale zdarzają się one przede wszystkim podczas misji, a nie swobodnej eksploracji Waszyngtonu. Nic nie jest w stanie zastąpić nowojorskich śnieżyć, nawet ulewny deszcz, mgła czy nawet burza piaskowa, która czasami pojawia się na ulicach amerykańskiej stolicy.
W zasadzie mógłbym też kręcić nosem na fabułę The Division 2, która śledzi się w zasadzie jednym okiem. „Mógłbym”, tylko po co – historia jest tu jedynie pretekstem do radosnego strzelania i zbierania całych ton nowego żelastwa, które da nam jeszcze więcej frajdy z jego używania i przerabiania.
No trzeba przyznać, że Ubisoft nieźle przyłożył się tu do samej oprawy audiowizualnej. Ktoś powie pewnie, że wygląda to podobnie do „jedynki”. Uwierzcie mi, to tylko pozory. Może faktycznie Waszyngton nie wszędzie robi wrażenie, ale są lokacje, takie jak choćby Muzeum Lotnictwa i Astronautyki, w których zupełnie nieświadomie zatrzymujemy się tylko po to by popatrzeć i podziwiać z jakim pietyzmem je oddano i jak fenomenalnie dostosowano je do wizji pogrążonego w chaosie świata.
Serią w Hienę, granatem w Syna, Ulem w kolegę
Okiem wyluzowanego optymisty
Jakub Jakubowicz
Fajnie postrzelać do wirtualnych ludzi – to odwieczna prawda większości gier, jakie kiedykolwiek powstały. Twórcy Tom Clancy’s The Division 2 doskonale zdają sobie z tego sprawę i realizują to proste założenie wzorcowo. Mechanika faszerowania ołowiem wrogów daje potężną satysfakcję. Zwłaszcza, że spluwy brzmią bardzo realistycznie i tak samo realistycznie uderzają pociskami w przeciwników.
Koleś, który dostał kulkę w trzewia potrafi zgiąć się wpół powłócząc nogami, zamiast przeć do przodu, jak gdyby nigdy nic. A jeśli w tym momencie znokautujemy go drugim pociskiem wystrzelonym prosto w czółko… Co tu dużo mówić, okrutna zabawa na całego.
Oczywiście, miałem w swoim arsenale całe mnóstwo żelastwa (oznaczonego kolorkami i statystykami, jak na „loot shootera” przystało), którym uśmiercałem żerujących na ruinach Waszyngtonu drani. Od karabinów maszynowych, przez snajperki, po śmiercionośne na krótkim dystansie strzelby.
Do tego dochodzą jeszcze futurystyczne gadżety zaprojektowane z nie lada pomysłowością. Wiszący nad głową dron regenerował mi pancerz w kluczowych momentach walki, taktyczna tarcza odbijała zmierzające w moją stronę pociski, kulista mina turlała się pod nogi przeciwników, a złożony z roju „mini-dronów” Ul zapewniał premie sojusznikom. Oczywiście, wszystko to odblokowywałem z kolejnymi poziomami, a każde z urządzeń posiadało kilka wersji (często ofensywną, defensywną i wspierającą).
Symetria nakazuje, żeby temu wachlarzowi śmiercionośnych maszynek przeciwstawić równie duży wachlarz przeciwników. I tak też się dzieje w Tom Clancy’s The Division 2. Wrogowie dzielą się na frakcje, a każda z nich dysponuje własną taktyką i wyspecjalizowanymi jednostkami. Hieny, Wygnańcy czy Wierni Synowie (bo tak nazwano ugrupowania czarnych charakterów) zaskakują plującymi ołowiem wieżyczkami, paraliżującymi ładunkami, a nawet wyrzutniami unieruchamiającymi bohatera specjalną pianką.
Na końcu każdej misji zaś (choć nie tylko!) czekali na mnie bossowie, którzy zwykle byli mocno opancerzonymi odpowiednikami swoich pospolitych koleżków. Jeśli więc nie przeraża Was bandziorek wymachujący nożem, to poczekajcie na jego kompana w pełnej zbroi z piłą motorową w ręku.
Ta jedna wielka bitwa, jaką można nazwać Tom Clancy’s The Divison 2, to po prostu miód na serce każdego fana strzelanin. A Strefy Mroku – czyli wyodrębnione ze świata gry mini-piaskownice, w których głównym celem jest zebranie zakażonego ekwipunku i ewakuowanie go śmigłowcem, - oferują niekończące się strzelaniny z udziałem tak „sztucznie inteligentnych” przeciwników, jak i graczy z krwi i kości.
No i tutaj trzeba mieć się szczególnie na baczności, bo każdy napotkany na drodze członek Dywizji może w okamgnieniu zmienić front, żeby ograbić nas z zebranego ekwipunku. To dodaje pikanterii potyczkom i tak już ostrym jak piri-piri.
Okiem starego marudy
Maciej Piotrowski
Jeśli mam być szczery to nowych mechanik jakoś wielce, z początku nie czułem. Owszem, denerwowała mnie strasznie nieprzewidywalność kierunków z jakich nadciągają fale kolejnych wrogów, ale poza tym przejmowanie punktów kontrolnych, uczestniczenie w starciach frakcji czy uwalnianie zakładników nie stanowiły dla mnie jakiegoś szczególnie porywającego powiewu świeżości.
Nie przeczę jednak, każda z tych pojedynczych aktywności sprawiała mi niebywałą wręcz frajdę, i to nawet jeśli z początku dość często ginąłem. Co więcej, nie raz łapałem się na tym, że zamiast misji fabularnych czy pobocznych po prostu szwendałem się po ulicach Waszyngtonu w poszukiwaniu pozostawionych nagrań, istotnych przedmiotów czy ech przeszłości. Oczywiście co jakiś czas ścierałem się też z przeciwnikiem.
Ale właśnie to jest najlepsze – The Division 2 ma tyle rzeczy do zaoferowania, że nie wiadomo tak naprawdę za co się zabrać. Godziny mijają, a my uświadamiamy sobie, że dopiero liznęliśmy fabułę. Po drodze zaliczyliśmy bowiem pierwszą Strefę Mroku, pierwsze polowanie na kluczowe cele i wykonaliśmy kilka projektów dla poszczególnych osad.
Pod tym względem Ubisoft potężnie mnie zaskoczył. Nie żebym nie widział w ich wcześniejszych grach takiej masy aktywności jak w The Division 2, ale poukrywanie w mieście (i to całkiem dobrze) bohaterów mających dla nas misje poboczne to spora, a zarazem miła niespodzianka. Zresztą cały endgame opierający się na czwartej, znacznie bardziej zorganizowanej frakcji, która nagle najeżdża Waszyngton, uważam za absolutny majstersztyk. Aż chce się dalej grać.