Oj, nieźle namieszał ten Mass Effect: Legendary Edition. Miały być tylko laury i oklaski, a są też narzekania i odgłosy frustracji. Skąd więc te wszystkie wysokie oceny? Cóż, nostalgia to potężna siła. Czy jednak bez niej tytuł ten byłby obecnie w stanie się obronić? Sprawdzamy.
Mieliście kiedyś taki moment w swoim życiu gracza, w którym dotarł do Was ogrom godzin spędzonych z ulubionymi tytułami? Ja miałem, i to kilkukrotnie. Raz było to Destiny, w które według PlayStation bawiłem się ponad 1500 godzin. Innym razem – Monster Hunter World z nabitym licznikiem prawie 400 godzin. Nigdy dotąd jednak nie myślałem w taki sposób o starszych tytułach, tych sprzed dekady i lepiej. Ot, było – minęło.
No ale stał się Mass Effect: Legendary Edition i powróciły wspomnienia. Te niesamowicie dobre, z pierwszych godzin spędzonych w „jedynce”, i te nieco mniej pozytywne – z awantury wokół zakończenia Mass Effect 3. W takich chwilach człowiek przypomina sobie nawet dreszczyk emocji jaki towarzyszył pojawianiu się kolejnych odsłon tej kosmicznej epopei. Co tu dużo pisać, to była niesamowita przygoda. Niesamowita i niezwykle długa, bo jak się okazało (co podpowiedział mi Origin) w samej tylko „trójce” spędziłem dokładnie 500 godzin.
Trudno się więc dziwić, że po tylu latach zamarzył nam się powrót do przeszłości, oczywiście w odpowiednio podrasowanym wydaniu. Trudno się też dziwić jego entuzjastycznemu przyjęciu. Paradoksalnie jednak to co przyciągało nas do zremasterowej wersji tej niezwykłej trylogii i niebotycznie podkręcało atmosferę może okazać się największym wrogiem Mass Effect: Legendary Edition. Dlaczego? Już wyjaśniam.
Mass Effect na sterydach
O szykowanych zmianach w oprawie wizualnej poszczególnych części serii pisałem już przy okazji pierwszych wrażeń z zamkniętego pokazu Mass Effect: Legendary Edition. Wówczas jednak zaprezentowano nam tylko wybrane fragmenty poszczególnych gier posiłkując się dodatkowo listą zatwierdzonych poprawek i ulepszeń. I owszem, robiły one naprawdę niezłe wrażenie. Szczególnie te pochodzące z, bądź co bądź, wiekowej już jedynki. Miałem jednak wówczas spore obawy czy aby uda się utrzymać ten poziom dla całej gry.
No i niestety miałem rację, bo choć pierwsze Mass Effect potrafi miejscami olśnić to zdarzają się i sytuacje, gdy spod całej masy pudru w postaci lepszych tekstur i oświetlenia wychodzą mniejsze lub większe „kwiatki” przypominające prawdziwy wiek tej gry. Ktoś powie pewnie teraz, że się czepiam, bo przecież zremasterowana „jedynka” wygląda i działa dużo lepiej od tej starej, z zainstalowanymi modami.
Zgadzam się, tyle tylko, że nawet z ulepszeniami w interfejsie i grafice nowa wersja Mass Effect pełna jest mniej lub bardziej denerwujących archaizmów pokroju systemu zarządzania umiejętnościami czy choćby obchodzenia zabezpieczeń. Zresztą, nawet w samej oprawie wizualnej zdarzają momenty, w których poprawione tekstury czy lepsze oświetlenie nie wystarczają by ukryć fakt, że Mass Effect to gra, która ma już swoje lata. By nie być gołosłownym, rzućcie okiem na prezentowane screeny – gdy w przeciągu kilku minut serwowane są nam tak różne jakościowo sceny zderzenie z rzeczywistością bywa jeszcze silniejsze.
Nie zrozumcie mnie źle – powrót do pierwszego Mass Effect okazał się naprawdę miłym doznaniem. Wiem jednak, że w moim przypadku zadziałała nostalgia i chęć przypomnienia sobie nieco już zatartej we wspomnieniach historii. Nie potrafię jednak bezkrytycznie podejść do zaserwowanego nam odświeżenia.
No bo co z tego, że poprawiono sterowanie MAKO, jak cały ten element rozgrywki wygląda czasami jak nie z tej bajki. Co z tego, że lekko zmieniono interfejs ekwipunku jak w ogóle nie czuć w czasie gry tych wyższych parametrów broni. No i jeszcze te „koła” wyboru umiejętności, które na konsoli sterowane są lewą „gałką”…
A cały czas mówimy przecież dopiero o pierwszej części z całego pakietu. Tej, w której zmiany i ulepszenia są najlepiej widoczne. W zremasterowanym Mass Effect 2 i Mass Effect 3 poprawki są dużo bardziej subtelne, choć i tu da się je zauważyć. Niestety, także i w ich przypadku czuć, że to mocno przypudrowany powrót do przeszłości.
Nostalgiczna toporność
Pewnie teraz narażę się sporej rzeszy najbardziej zagorzałych fanów komandora Sheparda i spółki, ale co tam, ktoś powiedzieć to musi – Mass Effect: Legendary Edition to lep na wiedzionych nostalgią graczy. I właściwie tylko na nich, bo młodsze pokolenie może nie zdzierżyć występujących tu niektórych bezsensownych wypełniaczy rozgrywki pokroju skanowania planet, zbierania surowców czy poszukiwania anomalii. Zbyt to żmudne i pochłaniające olbrzymią ilość czasu.
Nawet ja, mile wspominający pierwszy kontakt z kolejnymi częściami tej kosmicznej epopei, po kilku godzinach takiej zabawy w Mass Effect: Legendary Edition miałem jej serdecznie dość. Po prostu sztucznie wydłużana rozgrywka i „grind” niby potrzebnych nam zasobów, gdy znamy mniej więcej przebieg całej historii, już tak nie bawi. Zresztą i mój 18-letni syn, który wcześniej nie miał styczności z trylogią Mass Effect, na widok latania po planetach w „dwójce”, tankowania i zbierania surowców rzucił tylko „nuuda”, po czym stwierdził, że on chyba sobie takie atrakcje daruje.
To mówicie, że BioWare pozbył się wszystkich "dziwnych" ujęć kamer, tak?:)
To, że odświeżona trylogia trąci myszką można by jednak przeboleć. Wszak jakby nie patrzeć to tylko remaster, a nie stworzony od nowa remake (czego trochę szkoda, bo Mass Effect to jedna z tych serii, która w pełni na to zasłużyła). Najbardziej denerwują jednak drobnostki, które można byłoby jednym prostym ruchem wyeliminować.
Jakie? A choćby niezwykle irytujące, dosłownie sekundowe komunikaty o ładowaniu gry, które pojawiają się centralnie na naszym ekranie. Albo dokładne przenalizowanie, które modele twarzy z Mass Effect 3, jako te bardziej szczegółowe, warto przenieść do „dwójki”. Niektóre z nich potrafią bowiem zaskoczyć swoją dziwnym wyglądem. O Kelly Chambers pewnie już słyszeliście. Ja z kolei mam wrażenie, że coś dziwnego stało się też w Mass Effect 2 z Mirandą. Ot, jej twarz nie wygląda już tak „doskonale”.
Za największą wtopę tego wydania uznać jednak należy brak możliwości wyboru wersji językowej. Znaczy – on tam jest, tyle że ograniczony do angielskiego i polskiego dubbingu z napisami w języku, na który się zdecydowaliśmy. Jeśli więc chcielibyście zagrać w „jedynkę” czy „dwójkę” z oryginalnymi głosami, z kinową lokalizacją – sorry Batory, no-can-do. Taką opcję mamy tylko w Mass Effect 3 (który, przypomnijmy, nigdy nie otrzymał polskiego dubbingu), choć i tu trzeba się domyślać, że wybór polskiej wersji w głównym ekranie pakietu to tak naprawdę tylko napisy. Ech, nie tak sobie to zamarzyliśmy.
Główny ekran wyboru gry w Mass Effect: Legendary Edition. Co ciekawe istnieje możliwość zaimportowania sejwów z poprzedniej części, ale najprawdopodobniej tylko gdy ją ukończysz
Mass Effect: Legendary Edition – czy warto kupić?
Niełatwo zmierzyć się z najlepszymi wspomnieniami – powtarzam to jak mantrę przy każdym kolejnym remasterze niegdyś znanej i lubianej gry. Ponowne „spotkanie” z ulubionym tytułem po latach może odrzeć go z całej tej legendarnej otoczki jaką sami wokół niej zbudowaliśmy. Tego właśnie bałem się najbardziej w przypadku Mass Effect: Legendary Edition i to niestety, po części się stało.
Odświeżona edycja, mimo ogromu zmian i poprawek, w wielu miejscach wygląda obecnie trochę jak budżetowy erpeg czy przygodowa gra akcji. Czy to źle? Dla największych fanów pewnie nie - oni wpatrzeni są w tego remastera jak w obrazek. Pozostałych jednak muszę przestrzec – Mass Effect: Legendary Edition to taki mocno przypudrowany staruszek, wciąż potrafiący fenomenalnie opowiadać niesamowite historie, któremu jednak od czasu do czasu zdarza się przynudzić, przysnąć albo co gorsza chrupnąć. I to wszystko we wcale nie takiej małej cenie. Cóż, nostalgia kosztuje.
Opinia o Mass Effect: Legendary Edition [Playstation 4]
- wciąż absolutnie fenomenalna opowieść z doskonałym klimatem i rewelacyjnymi postaciami,
- trzy gry w jednym pakiecie i prawie wszystkie dodatki DLC (brak Pinnacle Station),
- spory lifting graficzny całej trylogii,
- potężnie ulepszone pierwsze Mass Effect, ze zmiennymi teksturami, oświetleniem i mechanikami,
- na konsolach rozdzielczość do 4K, przy 60 klatkach na sekundę i z HDR,
- na PC wsparcie dla monitorów UltraWide (21:9) i płynność nawet do 240 kl/s
- mimo licznych ulepszeń poszczególne części serii mogą wydać się niektórym nieco przestarzałe,
- mniej lub bardziej widoczne archaizmy w rozgrywce,
- niektóre decyzje odnośnie do wprowadzonych zmian okazały się dość kontrowersyjne,
- widoczne czasami spadki klatek i irytujące, sekundowe komunikaty o ładowaniu,
- brak możliwości wybrania oryginalnego dubbingu i polskich napisów,
- brak jakiegokolwiek trybu wieloosobowego (twórcy rozważają jego dodanie),
- wysoka cena
Ocena końcowa
- Grafika:
- Dźwięk:
- Grywalność:
- Wiemy już jak będzie wyglądać Mass Effect Legendary Edition! Szykuje się miły powrót do przeszłości
- Chcesz kląć na czym świat stoi nie mogąc odejść od monitora? Zagraj w Outriders
- Returnal – 3 rzeczy, za które pokochasz tę grę i 3, za które znienawidzisz
- Kickstater a rzeczywistość, czyli Marvel United wreszcie w naszych rękach
Grę Mass Effect: Legendary Edition na potrzeby niniejszej recenzji otrzymaliśmy bezpłatnie od firmy Monday - przedstawiciela Electronic Arts Polska
Komentarze
27Gra mimo odświeżenia, dalej potrafi wyglądać jak z 2009-ego roku.
Ale jak będzie to kolejna próba stopniowania propagandy lgbtqwerty i innych rasistowskich nowo-kumunistycznych ideologii, to z obrzydzenia zapomnę o czymkolwiek sygnowanym przez ea.
https://imgur.com/Y7fp6b5
a może by coś napisać dla tych co nigdy w to nie grali?
Ta Origin ma chu***ą politykę językową, kiedyś jak zapytałem jak mogę odpalić Battlefielda 4 w angielskiej wersji językowej dostałem odpowiedź "kupił pan na Origin Polską wersję gry i wyłącznie w takiej wersji językowej może Pan z tej gry korzystać" to kurna złodzieje, bezczelne bydło pracuje w EA...
Co do Mass Effect to w "starej wersji" na komputerze na origin trzeba było zmienić kilka logów i odpalałeś grę w dowolnym języku i z dowolnymi napisami, oczywiście wybranymi w logu, ale jak client Origin to wykrył to chciał "naprawiać" czy "aktualizować" grę więc trzeba było wyłączyć aktualizacje. Tyle męczenia się bo w EA pracują upośledzeni troglodyci...