Hellbound to kolejny hit Netflixa. Tylko dlaczego, przecież tyle tam nie pasuje
Hellbound to kolejny po Squid Game absolutny hit Netflixa rodem z Korei Południowej. To fakt. Czy jednak (subiektywnie postrzegana) jakość tego dzieła uzasadnia jego popularność?
Squid Game znają dziś wszyscy, prawda? W ciągu ostatnich tygodni, a nawet i miesięcy ten koreański serial urósł do miana fenomenu na poziomie Domu z papieru - pozostaje tylko poczekać i sprawdzić, czy wzorem hiszpańskiego kuzyna tak spektakularnie rozmieni się na drobne. Co jednak z tym Hellbound, które to ostatnimi czasy pojawia się tu i tam jako produkcja, która popularnością zaorała (używając wątpliwie etycznej retoryki) Squid Game? Czy to kolejny przejaw koreańskiego geniuszu?
Squid Game dało radę, co nie?
Squid Game był niebywałym fenomenem, no to trzeba przyznać wprost. Chyba pierwsza produkcja z Korei Południowej, która szturmem zdobyła, a po chwili zdominowała podium najpopularniejszych seriali na Netflixie i to nawet w Polsce, gdzie wciąż znaleźć można fanów takich produkcji, jak Futro z misia czy Zenek. Dlaczego, o tym już pisaliśmy, a nawet pisałem, zastanawiając się nad tym, co ci Koreańczycy takiego robią, że świat popkultury stanął przed nimi otworem i zakrzyknął, klasycznie memowe - Shut up and take my money!
No i okej, Squid Game faktycznie było takie, świeże, a przynajmniej świeżo sprzedane. A do tego dobrze zagrane i nawet wiarygodne, w swoim niewiarygodnym uniwersum. I to były bezsprzeczne zalety tegoż serialu. Jak na ich tle przedstawia się Hellbound, tak dramatycznie odmienny jeśli chodzi o leitmotiv, estetykę, narrację? Cóż, nieco inaczej, choć też odważnie czerpie z kultury zachodniego konsumpcjonizmu, a nawet całej nadbudowy społeczno-kulturowej.
Co to się w tym Hellbound wyprawia?
W dużym skrócie. Na świecie (choć w przeważającej większości w Seulu) pojawiają się potwory będące personifikacjami dogasającego ogniska, które to najpierw tłuką potencjalnych potępionych w spektakularny sposób, a potem spalają ich i wysyłają do piekła na wieczne męki. A ważna sprawa - przed obiciem gęby grzesznikowi, grzesznik ten dostaje info od lewitującej głowy, że tego i tego dnia, o tej konkretnej godzinie albo np. za 30 sekund, zginie i trafi do piekła. Proste, nie?
Jak zawsze w tego typu historiach jest ktoś, tu przywódca Nowej Prawdy, takiego wydawałoby się zabawowego ruchu religijnego, w którym diakoni noszą ortalionowe kurtałki, kto wie co się dzieje i tłumaczy, i ostrzega, i stara się naprawić świat. Do tego, wiadomo, skrywa on własną mroczną historię. Potem są ludzie prawi i doświadczeni przez los, czy to policjanci czy prawnicy, a jeszcze dalej nowy przywódca religijny i jego fanatyczni zwolennicy - to ci w ortalionowych kurtałkach. Dobra, nie ma sensu ciągnąć tego dalej…
Cała magia Hellbound polega na sprawnym (to trzeba przyznać) pogmatwaniu historii jednego sprawiedliwego i pierwszego przywódcy Nowej Prawdy, i równie sprawnym przedstawieniu mechanizmów kontroli społeczeństwa - od mediów społecznościowych, po media tradycyjne. I to fajne zabiegi są, bo faktycznie mamy tu historie, na które reagujemy na zasadzie - “no tak, tak musiało być”, ale podobnie jak w przypadku Squid Game - to, że się czegoś spodziewaliśmy nie znaczy, że nas to nie bawi. Dodatkowo skrajne przerysowanie pewnych mechanizmów, jak cały wątek organizacji paramilitarnej Grot, w klasycznie dalekowschodniej manierze - daje radość. Szkoda tylko, że niewiele się tu kupy trzyma… Ale, o tym za chwilę.
Co poza wspomnianymi zaletami jeszcze ma w tym serialu sens? Całkiem zgrabna, fajnie patchworkowa fabuła. Tajemnice poszczególnych postaci i ich background, ale i tajemnice biegających po ulicach potworów. Zwroty akcji, które sprawiają, że człowiek jakoś tak się nie nudzi, choć przed chwilą chciał zakończyć swoją przygodę z tym serialem na dwóch, czy tam trzech pierwszych odcinkach. No i jeszcze jeden ciekawy wątek, który na wstępie wydaje się dyskwalifikować świat przedstawiony, ale jednak się jakoś broni.
Mowa o rzeczywistości religijnej, wyznaniowej, duchowej. Czy narracja zbudowana na radosnym wyśmianiu/przeinaczeniu chrześcijańskich fundamentów w Korei ma w ogóle sens? Otóż (o dziwo!) ma! Wszak protestantyzm jest jednym z wiodących wyznań w tym, skądinąd, mocno zateizowanym państwie. I to w sumie tłumaczyć może swobodne przeskoczenie większości społeczeństwa pod skrzydła Nowej Prawdy, w obliczu manifestacji namacalnego wymiaru piekła. Katolicyzm ma długą historię plucia jadem na wszystko, co odmienne, zaś protestantyzm dopuszcza większy liberalizm poglądów i swobodniejszą interpretację doktryny. Zatem - to ma sens.
Fajne, bo koreańskie?
Sporą zaletą serialu jest ten ciągle egzotyczny dla nas feeling koreańskiego kina. Choć w przypadku Hellbound aktorstwo jest mocno średnie, a postaci mniej sugestywne i nie tak przerysowane, jak w Squid Game, to jednak ogląda się toto dobrze. Bawi wizja nowego kościoła, który zarządzany przez bandę baranów jakoś kontroluje całe społeczeństwo. Super fajnie, tak lajtowo, ugryziony został temat bojówek wyznaniowych, będących kompletnie bezmózgim motłochem. No i całkiem przyjemnie ogląda się ogólnie akceptowane, powszechne oddanie rządu dusz organizacji, której przewodzi (w dalszej części serialu) koreański Elvis. I to jest fajne, bo takie właśnie koreańskie.
Fajne jest też to, że stary świat, że kultura judeochrześcijańska takich produkcji łaknie. Bo lubimy religijną fantastykę. Bo temat piekła zawsze można popkulturowo zmaglować w coś zjadliwego. Bo instytucjonalny kościół w starym świecie młodzi ludzie często postrzegają za coś takiego fuj, za coś, co warto wycisnąć jak cytrynę. No i Hellbound to właśnie robi - sięga po najprostsze schematy, dodaje do nich egzotycznej (choć samo to określenie jest czystą orientalizacją) estetyki i wszystko polewa potężną dawką brutalności. I co? I wystarczyło, by stworzyć popkulturowy hit, ale nie wystarczyło, by stworzyć dobry serial.
Serial fajny, tylko taki słaby dość
Hellbound ma swoje plusy, co jakoś tam starałem się oddać. Gorzej jednak, że ma też rażące minusy. A jeszcze gorzej, że minusów tych jest tyle, że nawet się człowiekowi nie chce tego wyliczać… Z kronikarskiego (dziennikarskiego) obowiązku, zróbmy to jednak. Ot, co nam szkodzi.
- Po pierwsze, to głupi serial jest. Tak po prostu. Jest naiwny niemożebnie i leci po linii najmniejszego oporu, sprzedając oczywistości prosto w gębę.
- Po drugie, nie ma tu tła. Serial traktuje o globalnych zjawiskach, o światowych problemach. Pokazuje tu i ówdzie, jak to świat uzależnił się od tego, co kościół disco-dresiarzy z Korei robi i mówi, i nie pokazuje reakcji hierarchów kościoła katolickiego, poszczególnych denominacji protestanckich, przedstawicieli innych religii księgi, religii monoteistycznych w ogóle, czy globalnych ruchów religijnych, filozoficznych, ogółem - światopoglądowych.
- Po trzecie, lewitująca głowa mówiąca, że ktoś zginie zlany na miazgę i spalony przez trzy stwory o nieszczególnych pokładach cierpliwości.
- Po czwarte, pani prawnik co to jest Rambo-Terminator. W jednej scenie tłucze po pyskach wszystkich, jak leci, a w innej dostaje oklep od gościa, co to boi się własnego cienia.
- Po piąte, gość co to boi się własnego cienia, a potem maluje gębę i robi się z niego… Rambo-Terminator.
- Po szóste, kluczowe dla zawiązania intrygi postaci nagle… przestają pojawiać się na ekranie. To tak, jakby w pewnym momencie twórcy Gry o Tron skupili się na pokazaniu relacji między trzema młodymi smokami, odkrywającymi świat, zapominając o całej tej walce o tron i ekipie albinosów, co to chce zabić wszystko i wszystkich. Chociaż, nie, dobra, nie ma co kopać leżącego…
- Po siódme, brutalność. Najpierw bawi (bo wiadomo - ta koreańska egzotyka), ale potem jest mocno wtórna.
- Po ósme, klimat niby jest, ale wszystko jest takie oszczędne mocno, za proste, zbyt ascetyczne.
- Po dziewiąte, CGI nie jest na jakimś światowym poziomie.
Tę wyliczankę można ciągnąć dalej, ale to średnio ma sens.
Co czeka nas dalej?
Mimo wad oraz kilku zalet, na pewno obejrzę sobie kolejny sezon Hellbound. Bo to serial z gatunku tych średnio-słabych, ale mających coś w sobie. Idealny do śniadania, niezły do kolacji. Poza tym, fajnie jednak przerysowuje pewne mechanizmy rządzące współczesnym społeczeństwem, no i wrzucił w pewnym momencie taki zwrot akcji, że łoho, że ajajajaj. A patrząc tak na globalną perspektywę tego, co mogą wrzucić nam w popkulturowy młyn Koreańczycy?
Trudno powiedzieć. Czy wezmą się za temat nam znany i przeorają go z fantazją, czy wykreują coś oryginalnie swojego, co sprawi, że zrobimy wielkie oczy i zawołamy “Łooo!”? E tam, ważne, że widać tu pewien wzorzec, w którym koreańskie kino, jak ten K-pop idzie po swoje, i choćby miało jakościowo nie prezentować niczego ciekawego, przez pewien czas będzie nas mocno intrygowało, co przełoży się na znaczną popularność poszczególnych, obecnych już, jak i nowych produkcji. I okej w sumie, byle byłyby to produkcje, które oferują coś więcej niż tylko puste kalorie polane całkiem smacznym sosem.
Komentarze
10Jeśli chodzi o efekty specjalne, to może po prostu w pierwszym sezonie brakowało na nie funduszy, ale po takim przyjęciu, w drugim sezonie nie powinno być z tym problemu.
To, że pewne postaci przestały się pokazywać zaskoczyło mnie, ale też zaciekawiło i w pewnym sensie się spodobało. Widać, że autorzy bardziej skupili się na opowiedzeniu historii niż na kurczowym trzymaniu się pewnych bohaterów, którzy być może przestali mieć znaczenie dla fabuły, a może jeszcze powrócą, kto wie. Zwróćmy też uwagę na to, jak w serialu upływa czas. To też może mieć znaczenie w tym kontekście.
6cio latek po LSD?
Słaby ten crack palisz.
Fenomen polega na tym, że nie ma żadnego fenomenu. Aby to zrozumieć potrzeba jakiegoś IQ.