Zrezygnować z Netflixa można w kilku zdecydowanych ruchach. Powrót do subskrypcji jest jeszcze prostszy. Czy warto to zrobić i jak wypada Netflix po dłuższej przerwie?
Kiedyś na Netflixa można było liczyć. Regularne opłacanie abonamentu miało sens, ponieważ uruchomienie aplikacji oznaczało znalezienie czegoś ciekawego na każdy wieczór. To się jednak zmieniło, a rozrastająca się w biblioteka seriali i filmów stała się nudna. Czy to gwiazda Netflixa przygasła? A może serwis sam wyhodował sobie wybrednych użytkowników? Jak wypada biblioteka Netflixa po dłuższej przerwie, wypełnionej przez konkurencyjne platformy streamingowe?
Jak wygląda życie bez subskrypcji Netflixa?
Rezygnacja z Netflixa przebiega bezboleśnie. Ponad osiem miesięcy bez tej platformy nie powoduje życiowej katastrofy. Oszczędza tylko momentów irytacji, kiedy uruchomienie aplikacji powoduje powiew nudy. Rezygnacja z opłacania abonamentu nie oznacza jednak, że o Netflixie można zapomnieć.
Dezaktywacja HBO Max lub Disney Plus kończy się mailem od zasmuconego automatu. Netflix też coś podobnego wysyła, ale równocześnie podejmuje zmasowany atak na użytkowników, którzy nim wzgardzili. W tym celu doprowadził sztukę podsuwania swoich trailerów do perfekcji. Wystarczy, że zabłąkani na innych platformach nie możemy znaleźć ulubionego serialu lub gatunku, uruchomimy przeglądarkę internetową albo pójdziemy do kina. Netflix jest wszędzie.
Co ciekawe, zapowiedzi jego seriali działają skuteczniej, jeśli biblioteka Netflixa nie jest na nasze życzenie. Co najmniej kilka razy trailer spowodował, że pomyślałam o zaspokojeniu ciekawości przy użyciu karty płatniczej. Podobne posunięcie nie przyszło mi do głowy na widok trailerów Amazon Prime Video. Netflix robi bowiem coś bardzo sprytnego. W jego zapowiedziach jest moc życzliwej sugestii, że będzie lepiej, niż się wydaje. W ten sposób platforma niemal mnie ustrzeliła i to w dwa miesiące od momentu, kiedy odmówiłam jej wsparcie finansowego.
Całe szczęście, Perun nade mną czuwał. Wiosną zaczęły prześladować mnie zapowiedzi Wikingów, ale moją uwagę zwrócił serial, który nie miał prawa być dobry. Zapowiedzi opowieści o wojownikach z północy były zgodne z moimi oczekiwaniami i nie śpieszyło mi się, żeby je zobaczyć. Jednak trailer niepozornych Krakowskich Potworów wprowadzał wątpliwość w moje przekonanie o marności tej produkcji. W chwilowe zapomnienie szła świadomość, że odpowiadają za niego przypadkowi ludzie, którzy nie mają pojęcia o mitologii słowiańskiej. Serial zapowiadał się bowiem na horror, któremu można wybaczyć tysiące niedostatków fabularnych.
Pewne znaczenie miały też względy praktyczne. Mieszkając w Krakowie dobrze jest upewnić się czy scenarzyści nie zafundowali mi wycieczek turystów w jakimś newralgicznym miejscu. I nie jest to odosobniona paranoja, ponieważ właśnie z tego powodu udało mi się obejrzeć ten serial przy okazji spotkań towarzyskich. I całe szczęście, bo Netflix tą żenadą napisał sobie epitafium naszego rozstania.
Od tego momentu trailery przestały mnie wzruszać i z uwagą zwracam tylko uwagę na kontynuacje seriali. One jednak nie przekonywały do opłacenia abonamentu. Latem było blisko, bo do rosnącej listy odkładanych na później premier dołączyło Stranger Things. Nadal jednak zdyskredytowany Netflix nie wygrywał konkurencji z dobrą pogodą i wciąż interesującą biblioteką HBO Max.
Dlaczego wróciłam do Netflixa?
Nuda nie jest jednak zjawiskiem, na które monopol ma tylko Netflix. Dotyczy to tak samo Disney Plus, a HBO jest na nią narażone nawet bardziej. Sprzyjają temu seriale, których odcinki uzupełniane są raz w tygodniu. We wrześniu tej perspektywy nie uniósł piąty sezon Opowieści podręcznej. Skoro na masakrę w Gillard mam czekać aż do listopada, to Netflix napraszający się z kompletnym Potworem Dahamerem, stał się atrakcyjny.
Wybór był dość ryzykowny, ponieważ w gatunku true crime Netflix nigdy nie był szczególnie mocny. W jego bibliotece można było trafić na dokument o Tedzie Bundym i Mansonie. Większą kolekcję seryjnych morderców i spektakularnych zbrodni zawsze oferowało HBO. Historia Jeffa Dahmera i Netflix wydały mi się jednak ciekawym połączeniem.
Fascynacja seryjnymi przestępcami jest nurtem, który amerykańska popkultura przemieliła już na wszystkie możliwe sposoby. Netflix ciśnie jednak na każdym kroku prawa wszelkich mniejszości. Okazało się, że tym razem strzeliłam w dziesiątkę. Dahmer Netflixa jest jednym z tych seriali, które są lepsze, niż ich trailer.
Przede wszystkim dlatego, że historia kanibala została ubrana w fabularyzowany dokument społeczny. Makabra dostała w ten sposób kopa w postaci wyobraźni widza, a to bardzo ważny element true crime.
Oczywiście, diagnoza Netflixa jest zapętlona na rasizmie i jednostronna. Zupełnie, jakby Jeffrey Dahmer nie wykorzystywał też nierówności ekonomicznych, a epidemia wirusa HIV nie ułatwiała mu zacierania śladów. Brakuje też niewygodnej prawdy: Dahmer był socjopatą i w tolerancyjnym społeczeństwie też mógłby znaleźć sobie ścieżkę rozwoju. Nie zmienia to jednak faktu, że Netflixowi tym razem piętnowanie rasizmu posłużyło.
Jak zmieniła się biblioteka Netflixa po kilku miesiącach?
Netfix lubi ze swoich topowych produkcji zrobić szum i to dlatego Dahmer zaczął pączkować w postaci dokumentów na temat mordercy. Nie są one jednak niczym nowym i kolejnego ciekawe true crime na Netflixie się nie spodziewam. Serial o Dahamerze jest raczej wyjątkiem od reguły lub wypadkiem przy pracy.
Biblioteka Netflixa po kilkumiesięcznej przerwie wygląda inaczej, ale wcale nie na plus. Chociaż platforma dostarcza coraz więcej własnych produkcji powstających poza Stanami Zjednoczonymi, to tracą one na jakości. Fabryka Netflixa ma bowiem epidemię produkcji ze skopanym scenariuszem.
Ta hydra prześladuje nie tylko fanów Wiedźmina. Zbierająca pozytywne recenzje Wielka Woda także nie uniknęła niezgrabnego cięcia wątków fabularnych, Do tego stopnia, że jeszcze kilka lat temu serial na podobnym poziomie nie miałby czołówki Netflix Original. Na nią zasługiwał serial Rojst 97 i jak duża jest to różnica, wystarczy obejrzeć ostatnie odcinki Wielkiej Wody.
W serialach katastroficznych nie należy czepiać się szczegółów, ale ilość magicznych zbiegów okoliczności przelała się tam przez wały. Córka głównej bohaterki mówi tekstami z papieru toaletowego i niech jej będzie. Dlaczego jednak po zatonięciu objawia się na melinie narkomanów, jakby nic się jej nie stało? Po co były te poszukiwania jej ciała w trupiarni? Żeby pokazać szpital zalany wodą? Co z tego, że tam jest dobra scenografia i zdjęcia, skoro fabuła się pionu nie trzyma?
Nie jest też lepiej, jeśli przyjrzymy się temu co Netflix serwuje na globalnym podwórku. Od mniej więcej roku jedyną produkcją, której nie trzeba czegoś wybaczać są Wikingowie: Walhalla. Wcześniej zdarzyło się Squid Games. Z jakiegoś powodu platforma, która była w stanie wyprodukować Orange is the New Black, House of Cards i Black Mirror zmieniła się w fabrykę seriali, które przede wszystkim mają zmieścić się w budżecie i nikogo nie urazić.
Tak można, ale jest to przepis na nudnego Sandmana i remake Dynastii. Dobry Wiedźmin z tego nie wyjdzie do momentu, kiedy Netflix nie wpadnie na to dlaczego ostatnie odcinki Stranger Things są lepsze, niż poprzedni sezon. Jedyne, co się radykalnie zmieniło, to scenariusz.
Czy warto płacić za Netflixa w 2022 roku?
Obecna zawartość biblioteki Netflixa pozwoliłaby mi radośnie korzystać z tej jednej platformy nawet przez kwartał. Uważam też, że poświęcenie na ten cel niespełna 40 zł było bardzo dobrą decyzją. Nie miałabym też poczucia, że wyrzucam pieniądze w błoto, inwestując w kolejny miesiąc subskrypcji. Mój abonament nie będzie jednak przedłużony.
Przez ponad dwa tygodnie moja przygoda z Netflixem była pełna wrażeń. Czułam się, jakbym nie nadążała za premierami. Nie brakowało też bardzo pozytywnych zaskoczeń. Arcane i Cyberpunk: Edge Runners okazały się dużo ciekawsze, niż zakładałam. Nie są to jednak nowości, a to szybko dało się we znaki. Po kilku miesiącach ignorowania Netflixa, uzbierało mi się kilkadziesiąt godzin odcinków Lepiej zadzwoń do Saula, Stranger Things, Kim jest Anna i Wikingów. Z bieżących premier zainteresowały mnie tylko Dahmer i Wielka Woda.
Dla mojej decyzji o porzuceniu Netflixa w listopadzie okazało się to najważniejsze. Platforma serwuje mniej więcej jedną ciekawą premierę w miesiącu, ale nie zawsze w interesującej mnie konwencji. Zbliżająca się premiera The Crown na pewno zwabi tłumy, które dostaną ciekawy serial. Ja jednak musiałabym zaryzykować postawienie na Tima Burtona.
A jest to ryzyko, ponieważ Netflix Original nie znaczy nic, a serial Wednesday to rodzina Addamsów w szkole z internatem. Odgrzewanie kotleta jest więc prawdopodobne i śmiem wątpić, że będzie to produkcja na miarę Edwarda Nożycorękiego. Na dodatek premiera planowana jest dopiero na 23 listopada. Do tego czasu, czyli przez trzy tygodnie, opłaca mi się utrzymywać abonament tylko ze względu na zaległości. A to za mało.
Znaczenie ma też konkurencja. Platform, które gotowe są zorganizować mi wieczór jest tak dużo, że przywiązywanie się do jednej i status stałego klienta jest bez sensu. Dlatego zrobię Netflixowi przysługę i odpuszczę go sobie na kolejne kilka miesięcy. Jego biblioteka wypada naprawdę korzystniej, jeśli należy się kilka miesięcy bez mojego udziału.
Komentarze
20Chce coś oglądnąć, a tam na siłę wciśnięte wątki l...+ itd.
Jak to nowe memy powstają, już niedługo film netflixa - Kopernik był z Afryki