Star Wars Jedi: Fallen Order – Gwiezdne Wojny, których nikt się nie spodziewał
Fantazjowaliśmy o różnych tytułach z uniwersum Gwiezdnych Wojen, ale o czymś takim – nigdy! Dostaliśmy bowiem mieszańca, który chyba sam nie może się zdecydować czym jest. Oto nasza recenzja Star Wars Jedi: Fallen Order – gwiezdnowojennego dziwadła!
- ciekawa formuła inspirowana różnymi gatunkami,; - klimatyczne (bywa, że bardzo) lokacje,; - całkiem wciągająca historia,; - niezły system walki,; - nieproste zagadki logiczne,; - momentami naprawdę filmowa i wartka akcja,; - sporo zabawy dla łowców sekretów i tajnych przejść,; - takiej gry w uniwersum Gwiezdnych Wojen jeszcze nie było.
Minusy- rozgrywka bywa miejscami dość monotonna,; - „skarby” (głównie kosmetyczne) słabo zachęcają do eksploracji,; - lokacje bywają czasem zbyt proste, choć udają skomplikowane,; - walki z bossami nie powalają i nie obsypują nagrodami,; - garść technicznych niedociągnięć.
Star Wars Jedi: Fallen Order miesza jak barman z Mos Eisley
Ponad piętnaście lat temu premierę miała gra Jedi Knight: Jedi Academy. W tamtych czasach to było coś! Tytuł akcji, w którym mogliśmy wcielić się w rycerza Jedi, polatać po „odległej galaktyce”, pomachać sobie mieczem świetlnym, a nawet wybrać kolor ostrza... Czyste szaleństwo!
A czemu wspominam o tamtym - legendarnym, bo legendarnym, ale jednak – starociu? Dlatego, że Star Wars Jedi: Fallen Order, które właśnie teraz wlatuje na pecety, PlayStation 4 i Xbox One, najbardziej przypomina mi właśnie tamtą zamierzchłą produkcję.
Znowu nacisk kładzie się przede wszystkim na walkę i elementy zręcznościowe, znowu naszym podstawowym orężem jest miecz świetlny i znowu twórcy tej przygody robią co mogą, żebyśmy mogli spełnić swoje dziecięce marzenia o zostaniu rycerzem Jedi (z czym nawet się nie kryją w zwiastunach).
No, ale piętnaście lat robi różnicę, dlatego na samym zamyśle podobieństwa się kończą. Kiedy zajrzeć głębiej w mechanikę, projekt lokacji i inne szczegóły, naszym oczom ukazuje się mieszanka najpopularniejszych motywów ostatnich lat.
Studio Respawn Entertainment wrzuca do swojego deweloperskiego szejkera coś z Uncharted, coś z Tomb Raidera, sporo z Dark Souls i potrząsa tym obłąkańczo, tworząc gwiezdnowojenny koktajl, który mógłby śmiało trafić do kantyny w Mos Eisley…
Inna rzecz, że w tamtej spelunie było też miejsce dla niejednego dziwadła i pojawia się pytanie, czy Star Wars Jedi: Fallen Order nie jest właśnie taką cyrkową osobliwością, którą łatwo się zainteresować, ale trudniej ją polubić.
Mimo wszystko, spróbowałem to zrobić, bo wiązałem z tą produkcją duże nadzieje. Mimo wszystko – bo im bliżej było premiery, tym więcej wątpliwości mnie nachodziło. Lara Croft szuka darksoulsowych ognisk, żeby odbudować zakon Jedi… Oj, przyznajcie, to brzmiało co najmniej niepokojąco. Na szczęście w praktyce wygląda to trochę inaczej.
Po rozkazie 66 czas na Star Wars Jedi: Fallen Order
Każdy fan Gwiezdnych Wojen wie dobrze, czym był Rozkaz 66, ale tym, którzy nie wieszają sobie nad łóżkiem plakatu z Leią w bikini, przypomnijmy, że chodziło o wymordowanie rycerzy Jedi przez Imperatora (patrz: część III filmowej sagi).
Oczywiście, nie wszyscy władający Mocą strażnicy galaktyki polegli wskutek tej dyrektywy. Przeżył Obi-Wan Kenobi, uchował się mistrz Yoda i z życiem uszedł też niejaki Cal. A ten ostatni to kto? - spytacie. No właśnie, bohater Star Wars Jedi: Fallen Order. A mówiąc jeszcze dokładniej, padawan, który czmychnął z rzezi i teraz musi się ukrywać przed imperialnymi zakapiorami.
Ponieważ jednak samym ukrywaniem się żyć trudno, w międzyczasie postanawia (zachęcany przez parę sympatyków Jedi i wrogów Imperium) odbudować tytułowy upadły zakon. To przedsięwzięcie zaprowadzi go na kilka malowniczych planet, takich jak Bogano, Dathomire czy Kashyyyk, i zmusi do konfrontacji z najlepszymi zabijakami imperialnej armii.
Tak z grubsza rysuje się fabuła Star Wars Jedi: Fallen Order i trzeba przyznać, że jest to świetny punkt wyjścia. Mógłby się nim pożywić każdy gatunek – od RPG po gwiezdnowojenne Simsy (tylko sobie wyobraźcie budowę akademii Jedi, którą zasiedlają simy). Tymczasem Star Wars Jedi: Fallen Order wybiera własną drogę. Bardzo nieoczywistą i ciut ryzykowną.
To zupełnie nowe podejście do Gwiezdnych Wojen – również w kwestii atmosfery, ponieważ tym razem poznajemy „odległą galaktykę” niejako od kuchni.
Ścieżka, którą podąża Star Wars Jedi: Fallen Order
No dobrze, po tych wszystkich wstępach o tym, jaką to mieszanką jest Star Wars Jedi: Fallen Order czas przejść do sedna i wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. Oóż, cała przygoda z tym tytułem zaczyna się bardzo filmowo – nastrojowe złomowisko okrętów kosmicznych, bójka na dachu pędzącego pociągu… Krótko mówiąc, Nathan Drake byłby dumny.
Natomiast po chwili tempo rozgrywki i cały entourage się mocno zmienia. Wprawdzie wciąż jeszcze od czasu do czasu znajdą się sceny, jak gdyby żywcem wycięte z hitów Hollywoodu, to jednak inspiracje produkcjami From Software’u wyraźnie biorą górę.
Coraz więcej więc samotnych wędrówek nieprzetartymi szlakami, wystudiowanych potyczek z zaledwie garstką - ale za to zajadłych – wrogów, wypatrywania miejsc do medytacji (odpowiedników ognisk z Dark Souls), uważnego patrzenia pod nogi i poznawania historii świata ze znajdowanych na szlaku przedmiotów i pojedynczych zapisków.
Co tu dużo gadać, to zupełnie nowe podejście do Gwiezdnych Wojen – również w kwestii atmosfery, ponieważ tym razem poznajemy „odległą galaktykę” niejako od kuchni. A ta kuchnia to zapomniane grobowce i świątynie, zarośnięte leśne ścieżyny, jaskinie pełne pułapek, czy też gniazda egzotycznych stworzeń (które też potrafią krwi napsuć).
Uspokoję fanów bardziej Lucasowskich Gwiezdnych Wojen, że parę imperialnych baz projektowanych na kształt Gwiazdy Śmierci też się znajdzie, ale i one są otoczone pewną aurą tajemniczości, mistycyzmu i grozy.
Trzeba przyznać, że cała ta scenografia i włóczenie się po niej wypada w Star Wars Jedi: Upadły Zakon zupełnie nieźle. Szkoda tylko, że nie do końca udaje się ekipie z Respawn Entrertainment imitacja labiryntowatej konstrukcji zamku z Dark Souls 3 czy Yharnam z Bloodborne’a, choć wyraźnie do tego aspirują. Ale fakt faktem, że gdzieniegdzie udaje im się zbliżyć do poziomu pierwowzoru.
Nie mogę jednak powiedzieć, że Star Wars Jedi: Fallen Order to zwyczajny „soulslike”. Po pierwsze, rozgrywka tutaj nie jest tak bezlitosna, jak u Miyazakiego. Grę można w dowolnym momencie zatrzymać, mamy dostępną mapę (która kolorkami zaznacza, gdzie możemy iść, a gdzie nie), a poziom trudności nie jest aż tak wygórowany (grałem na trzecim stopniu z czterech i w zasadzie nie napotkałem takiego momentu, w którym „zaciąłbym się” na dłużej).
Po drugie zaś, soulsowe elementy są tutaj – jak w żadnej innej grze inspirowanej kultową serią From Software – poprzetykane zręcznościowym skakaniem po skałkach czy wspinaczką, a także naprawdę ciekawymi (choć niekiedy irytująco trudnymi) zagadkami przestrzennymi. A wszystko to rodem z Tomb Raidera czy Uncharted.
I właśnie to ostatnie sprawia, że Star Wars Jedi: Fallen Order można uznać za dziwaczną mieszankę. To także sprawia, że de facto to produkcja całkiem oryginalna, mimo że pozlepiana ze znanych kawałków. Szkoda tylko, że nie wszystko w tym koktajlu zagrało tak dobrze, jak powinno.
Star Wars Jedi: Upadły Zakon przechodzi na Ciemną Stronę
Ciemna strona Star Wars Jedi: Fallen Order
Narzekanie powinienem zacząć od błędów technicznych, bo trochę ich jest, a zawsze dobrze powytykać twórcom obiektywne, widoczne gołym okiem niedociągnięcia (przykładowo: znikających przeciwników, okazjonalne „pokazy slajdów” na konsoli PS4, czy też sporadyczne wyrzucanie z gry). Okej, wspomniałem o nich, bo trzeba, ale znacznie poważniejsze wady Star Wars Jedi: Fallen Order, moim zdaniem, kryją się w samej koncepcji.
Zacznijmy od soulsowego trzonu tej produkcji. Otóż, trzeba chyba być Miyazakim, żeby wiedzieć, jak zrobić porządną grę tego gatunku, tak żeby trzy proste lokacje z czterema przeciwnikami i jednym kościotrupem pod ścianą wciskały w fotel.
Tutaj tego nie ma. Pozornie złożone, choć w rzeczywistości przeważnie dość proste, lokacje potrafią czasem znudzić. System walki, owszem, jest świetny, ale nie czuć w nim tej precyzji ruchów, którą charakteryzuje się chociażby Sekiro. Natomiast jeśli chodzi o bossów…
Temat bossów to, w mojej opinii, istna puszka pandory. Nie chodzi o to, że są zbyt prości, nie chodzi o to, że są za trudni, ale przede wszystkim o to, że jest ich za mało, a zwycięstwo nad nimi jest za słabo nagradzane.
W takim Dark Souls czy Bloodborne bossa spotykamy średnio co pół godziny lub co godzinę. Jeśli nie pełnowymiarowego, to przynajmniej jakiegoś mini-bossa. I zawsze te potyczki są odpowiednio celebrowane – najpierw jest jakiś rodzaj suspensu, później wejście na arenę, a na koniec mrożąca krew w żyłach potyczka.
W grach From Software oczekiwanie na kolejnego, nie wiadomo jak dziwnego i odrażającego, bossa, któremu chce się stawić czoła, to motor całej zabawy. W Star Wars Jedi: Fallen Order większych przeciwników spotyka się dosyć rzadko i przeważnie są kopiami pomniejszych jednostek.
Dla zilustrowania tej kwestii wspomnę tylko, że pierwszym bossem, jakiego napotkałem, była wielka żaba w jakiejś przypadkowej jaskini (niewiele różniąca się od innych żab zamieszkujących planetę Bogano), a potem trzeba było sporo czasu, żebym skonfrontował się z AT-ST, który z kolei jest przeciwnikiem tak mało pomysłowym, jak to tylko możliwe.
Temat bossów w Star Wars Jedi: Upadły Zakon to istna puszka pandory. Nie chodzi o to, że są zbyt prości, nie chodzi o to, że są za trudni, ale przede wszystkim o to, że jest ich za mało, a zwycięstwo nad nimi jest za słabo nagradzane.
A skoro już o napędzaniu rozgrywki mowa, to co właściwie sprawia, że chce się grać dalej w Star Wars Jedi: Fallen Order? No właśnie, to nie jest wcale takie oczywiste. Fabuła, oczywiście, jest jakąś sprężyną rozgrywki, ale i ona nie jest szczególnie „gęsta”. Potyczki z przeciwnikami? Tak, ale pojawia się deficyt wielkich bitew z bossami. Eksploracja? Ta jest ciekawa, ale pozostawiona sama sobie staje się sztuką dla sztuki.
Są wreszcie liczne sekrety, skrzynie i skrzyneczki. Dostajemy za nie doświadczenie (które przekuwa się nie na poziomy, ale na punkty zdolności – znów kłania się Sekiro), no i przedmioty lub ulepszenia sprzętu. Niestety, tylko część z nich otwiera przed nami nowe możliwości (jak, dajmy na to, naprawa towarzyszącego nam robota, tak by hakował sprzęty), natomiast lwia część tych „skarbów” to elementy kosmetyczne. Przypomnę, że mówimy o grze wyłącznie dla pojedynczego gracza, więc każdy chyba przyzna, że to trochę mało.
Tym sposobem niekiedy Star Wars Jedi: Fallen Order zaczyna najzwyczajniej w świecie nudzić. Kolejne tajne przejście, za którym znajdujemy nijakiego przeciwnika strzegącego bardzo nijakiego łupu... No chyba, że ktoś jest fanem ponczo i musi mieć je w każdym kolorze.
Nawet rozwój miecza świetlnego (w zasadzie jedynej broni głównego bohatera) to głównie kosmetyka – na jedną zmianę w stylu podwójnego ostrza dostajemy tuzin estetycznych drobiazgów, takich jak emiter o unikalnym kształcie.
To co właściwie sprawia, że chce się grać dalej w Star Wars Jedi: Fallen Order? No właśnie, to nie jest wcale takie oczywiste.
Na szczęście ten mankament nie jest w stanie pogrzebać całej produkcji. A to dlatego, że, mimo wszystko, Star Wars Jedi: Fallen Order wykonano z ogromnym kunsztem. Widać to zarówno w oprawie audiowizualnej, w projekcie bardzo nastrojowych lokacji, w często całkiem pomysłowych zagadkach, a także – co nie jest pozbawione znaczenia – w ciekawie pomyślanych bohaterach opowieści, wśród których spotykamy też tych znanych z filmów.
Czas więc na werdykt końcowy. Czy Star Wars Jedi: Fallen Order to dziwoląg bez przyszłości czy gwiezdnowojenne arcydzieło? Po prawdzie – ani to, ani to.
Star Wars Jedi: Fallen Order – czy warto kupić?
Na to pytanie można odpowiedzieć różnie – w zależności od tego, jak wielkimi fanami Gwiezdnych Wojen jesteście. Dla fanatyków to absolutny „must-have”, ale nawet zwyczajnym sympatykom sagi Lucasa mógłbym Star Wars Jedi: Fallen Order z czystym sercem polecić.
Natomiast zdecydowanie odradzam tę produkcję fanom Dark Souls. Niby jest ona do nich po części adresowana, ale tak naprawdę brakuje tu esencji tego gatunku. Usunięto ją na rzecz większej przystępności. Jest to więc raczej propozycja dla osób, które zawsze chciały grać w gry From Software, ale frustrował je zbyt wysoki poziom trudności. Tutaj można go sobie dopasować, a i tak nie przekracza on pułapu ludzkich możliwości.
Sporo frajdy mogą w Star Wars Jedi: Fallen Order znaleźć dla siebie też fani gier akcji w stylu Tomb Raider czy Uncharted. Jest tutaj mnóstwo podobnych elementów w stylu skakania po grobowcach czy łamigłówek z przesuwaniem bloków na wskazane miejsca.
Tak można odpowiedzieć na pytanie „Czy warto kupić?” w sposób szczegółowy. Gdyby pokusić się o odpowiedź bardziej ogólną, to wciąż jest ona przychylna względem gwiezdnowojennej przygody od Respawn Entertainment. To kawał dobrze wykonanej gry, która gdzieniegdzie kuleje, ale i tak potrafi chwycić za serce.
Zwłaszcza, że – na koniec pozwolę sobie na pełną szczerość – faktycznie można w świecie Star Wars Jedi: Fallen Order spełnić to dziecięce marzenie o byciu rycerzem Jedi. No, kurde, naprawdę można.
Ocena końcowa Star Wars Jedi: Fallen Order
- ciekawa formuła inspirowana różnymi gatunkami
- klimatyczne (bywa, że bardzo) lokacje
- całkiem wciągająca historia
- niezły system walki
- nieproste zagadki logiczne
- momentami naprawdę filmowa i wartka akcja
- sporo zabawy dla łowców sekretów i tajnych przejść
- takiej gry w uniwersum Gwiezdnych Wojen jeszcze nie było
- rozgrywka bywa miejscami dość monotonna
- "skarby" (głównie kosmetyczne) słabo zachęcają do eksploracji
- lokacje bywają czasem zbyt proste, choć udają skomplikowane
- walki z bossami nie powalają i nie obsypują nagrodami
- garść technicznych niedociągnięć
- Grafika:
dobry plus - Dźwięk:
dobry plus - Grywalność:
dobry
Ocena ogólna:
Star Wars Jedi: Upadły Zakon okiem growego dinozaura
Maciej Piotrowski
Czekałem na ten tytuł z wypiekami na twarzy i…być może dlatego nieco się na nim zawiodłem. Być może moje oczekiwania były zbyt wygórowane, a być może dlatego, że Respawn Entertainment nie do końca „dowieźli”.
Powiecie pewnie teraz - no ale jak to tak? Wszyscy dookoła rozpływają się w zachwytach, a ten tu jęczy? Ano „jęczę”, bo chyba nie do końca tego oczekiwałem. Zostawię już nawet kwestię mocnego oparcia się na Dark Soulsowych schematach. Nie przepadam za nimi, to fakt. Zbyt wielki nerwus jestem.
Zdarzają się jednak tytuły, w które mimo, że mocno dają po tyłku, chcę mi się grać. Takie Sekiro ze swoją niesamowitą aurą potrafiło mocno mnie zauroczyć. I choć Star Wars Jedi: Upadły Zakon też ma swoją magię to pochodzi ona bardziej z naszego sentymentu do tego uniwersum niż z samej gry.
To co najbardziej boli mnie w Star Wars Jedi: Upadły Zakon to niemal zupełne niewykorzystanie potencjału modyfikacji miecza świetlnego. Początkowo opcja tych kosmetycznych bajerów nawet bawi, ale gdy zdamy sobie sprawę z tego, że w otwieranych skrzynkach znajdują się właściwie tylko takie mało znaczące gadżety nieco odchodzi ochota ich dalszego szukania.
Nie pomaga w tym też konstrukcja samych „planet”, które w zasadzie wymagają od nas częstego cofania się i szukania miejsc, które „odblokowały się” wraz z kolejną przypomnianą sobie umiejętnością Jedi. Mimo moich narzekań nie powiem, żeby w Star Wars Jedi: Upadły Zakon grało się zupełnie źle. To całkiem niezły tytuł. Trochę szkoda jednak niewykorzystanego potencjału. Moja ocena: 4/5
Grę Star Wars Jedi: Upadły Zakon na potrzeby niniejszej recenzji otrzymaliśmy bezpłatnie od firmy MondayPR reprezentującej Electronic Arts Polska
Oto co jeszcze może Cię zainteresować:
- Death Stranding - przyszłość gier czy jednorazowy epizod?
- Call of Duty: Modern Warfare - wielka ucieczka przed własnym sukcesem
- Age of Empires II: Definitive Edition - oj, łezka Ci się w oku zakręci. Powrócą wspomnienia!
Komentarze
17Początek mi się nawet podobał, ale im dalej w las tym gorzej. Lokacje wcale nie są takie super i klimatyczne (przynajmniej dla mnie). Wręcz bym się pokusił o stwierdzenie, że są nijakie, nudne i małe. Wtórność, powtarzalność i jednolitość tekstur w danej lokacji aż poraża. Darksoulsowy model całkowicie nie pasuje mi do tej gry i fabuły. Niby jesteśmy jednym z ostatnich Jedi, których trzeba wyeliminować za wszelką cenę. Zauważa nas szturmowiec, woła na nasz widok, ale widzisz dosłownie kilkanaście metrów dalej chodzący patrol, który to ma gdzieś. A i jak po prostu uciekniemy, to przeciwnik nas przestaje gonić i wraca na swoje miejsce jak gdyby nigdy nic. Może i w Dark Souls taki zabieg miał sens (lub był mniej zauważalny), ale tutaj całkowicie burzy immersję.
Rodzaj przeciwników i walka jest taka sobie. Ani jakaś dobra, ani jakaś konkretnie zła. Na tle innych soulslike'ów jest kiepska. W sumie już bardziej by pasowało jakby skopiowali model z Batmana. Bossy, porażka, nic ciekawego. Niedawno ogrywałem Surge 2, który jest wielokroć lepszy (choć również ma wiele problemów).
Do tego wszystkiego backtracking, aby wydłużyć czas rozgrywki. Bo gdzieś tam na poprzedniej planecie było zablokowane przejście którego nie mogłeś otworzyć bez odpowiedniej umiejętności. Wracasz, idziesz (oczywiście na nowo musisz przeciwników pokonać, bo soulslike i się wszystko resetuje, co by więcej czasu spędzić z grą), a za ów przejściem skrzynka czy inny "element świata" do zeskanowania i tyle. W skrzynce kolejna skórka, a za skanowanie trochę expa. Ale spoko, poświęciłem przecież właśnie kolejne pół godziny, żeby tam dojść.
Co do fabuły się nie będę wypowiadał, bo gry nie ukończyłem i nie ukończę. Tyle co widziałem nie porywa, sztampa.
Gra jest co najwyżej poprawna, nie jest ani zła ani dobra, 3/5 w najlepszym przypadku. Jak ktoś chce ze względu na Gwiezdne Wojny to spróbować to lepiej sobie wygospodarować czas i ogarnąć w ciągu miesiąca origin passa, na pewno za pełną cenę bym tej gry nie kupił ani nikomu nie polecił.