Doom powraca. Budzi równie dużo nadziei, co wątpliwości. Fani serii mogą być spokojni - tym razem Mars spłynął krwią demonów jak należy.
- klimat oryginału,; - powrót kultowych demonów i rodzajów broni,; - system walki wręcz,; - brutalna i wciągająca rozgrywka,; - stosunkowo wysoki poziom trudności,; - edytor SnapMap.
Minusy- mało innowacyjny tryb wieloosobowy,; - przeciętne spolszczenie.
Doom do potęgi czwartej
Po prostu Doom. Niektórzy mówili, że Doom 4, inni, że Doom do potęgi czwartej. Koniec końców, tytuł diabelskiego dzieciątka id Software brzmi zwyczajnie Doom. Bez liczby czy podtytułu. A więc kultowa strzelanina wraca do korzeni! Parafrazując twórców, wyrywamy z oryginalnej gry jej łańcuch DNA i pozwalamy mu się replikować korzystając z na wskroś współczesnego materiału.
Pamiętliwi zaraz ostudzą nadzieje wielbicieli marsjańskiej masakry, przypominając, że to nie pierwszy taki wyczyn. Już Doom 3, mimo że tytuł sugerował jakiś rodzaj kontynuacji, miał być niczym innym, jak remakiem hitu z 1993 roku i powrotem do korzeni.
Jednak spuśćmy zasłonę milczenia na ponad dziesięcioletnią „trójkę”, bo choć sam nie pałam do niej szczególną antypatią, są tacy, którzy przyjęli ją wściekłym rykiem i torsjami. Nic więc dziwnego, że id Software postanowiło niejako odciąć się od tamtej produkcji i raz jeszcze zacząć wszystko od nowa.
Tym razem oszczędzono nam czołgania się z latarką po ciemnych tunelach wentylacyjnych i biegania po powierzchni czerwonej planety z migającą kontrolką zapasów powietrza w kombinezonie. Ma być tak, jak było przed laty... Czyli jak? Krwawo i bezlitośnie!
Tekst, którego nikt nie przeczytał
Zwykło się zaczynać od fabuły. „O czym jest ten film? O czym jest ta gra? O czym jest ta książka?” Te pytania zawsze pojawiają się na wstępie. Problem w tym, że Doom nigdy nie przykładał szczególnej wagi do opowieści. Chodziło przede wszystkim o zamienianie kolejnych przeciwników w pikselowate sterty mięcha.
Zgoda, od czasu do czasu pojawiały się ekrany pełne czerwonych literek, które próbowały snuć jakąś tam opowiastkę. Z tym, że nie znam osoby, która zatrzymałaby się przy nich na dłużej.
Zaryzykuję więc stwierdzenie, że oryginalny Doom praktycznie nie miał fabuły. Zapewne twórcy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że nikogo ona nie interesuje.
A jak podchodzi do tego samego tematu Doom z 2016 roku? Obecnie chyba nie da się zrobić naprawdę dobrej gry, która po macoszemu traktowałaby opowieść. (Może z wyjątkiem serii Dark Souls, ale i tam znajdujemy pewną mitologię, tylko że mocno zawoalowaną.)
Na szczęście id Software znajduje złoty środek między zamęczaniem nas marsjańskimi anegdotkami, a serwowaniem strzelaniny w stanie surowym.
Kulisy demonicznej inwazji na bazę kosmiczną są nam streszczane w pojedynczych zdaniach, które w żaden sposób nie przeszkadzają galopującej akcji. A i sama fabuła jest banalnie prosta, bo z grubsza rzecz ujmując powtarza historię (słowo na wyrost) z 1993 roku.
Sprawy mają się następująco. Korporacja tak podła, jak wszystkie inne korporacje prezentowane w grach i filmach, znalazła na Marsie niejaki Argent. To diabelskie źródło energii, które może przysłużyć się nauce, ale też sprowadza do naszego wszechświata demony z piekła rodem. I... tyle!
Ambitni doszukają się w tej opowieści większej liczby detali, a pozostałej części graczy taki pobieżny zarys intrygi w zupełności wystarczy. Co ciekawe, nasz zakuty w kosmiczny pancerz bohater też nie ma szczególnej ochoty wsłuchiwać się w monologi innych postaci.
O ile dzielny Marine z Dooma 3 skrzętnie zbierał wszystkie nagrania i rekonstruował przebieg tragicznego incydentu z machiną do teleportacji, o tyle prostak z najnowszej odsłony serii prędzej rozwali ględzący głosem kierownika interkom, niż wykaże zainteresowanie treścią komunikatu. Szczerze mówiąc, szybciej utożsamiłem się z tym drugim gościem.
A zabiję ich wszystkich
Ten kultowy cytat z „Psów” Pasikowskiego mógłby z powodzeniem służyć za życiowe motto głównego bohatera najnowszej produkcji id Software. Jak już wspomniałem, prawie zupełnie zrezygnowano z nastroju grozy, jakim charakteryzował się Doom 3, i wszystko postawiono na jedną dudniącą kanonadą wystrzałów kartę.
Zamiast owijać w bawełnę, bawić się w bilans plusów i minusów takiej decyzji, powiedzmy wprost – efekt jest wyśmienity. Momentami czujemy się, jakbyśmy grali w starego dobrego Dooma. Nie bawimy się w nerwowe rozglądanie po ciemnych korytarzach, ale w pojedynkę odpieramy inwazję hordy demonów.
Nareszcie id Software trafił w dziesiątkę, bo o to w końcu chodziło w protoplaście serii. Niełatwo było wydobyć tę esencję doomowej rozgrywki spod grubej warstwy komicznej, pikselowatej grafiki i przestarzałego systemu sterowania, ale twórcy marsjańskiej strzelanki podołali temu zadaniu.
Miejscami naprawdę można doświadczyć dojmującego deja vu i pozwolić sobie na chwilę nostalgii. W każdym razie mnie to spotkało, kiedy – zupełnie jak przed laty – nie mogłem ustrzelić lecących na mnie czaszek albo wysadzałem się w powietrze własną rakietą. Lata mijają, a Doom wciąż łapie człowieka na tych samych błędach. Wyznam, że zakręciła mi się łezka w oku.
Warto też dodać, że sam system walk, czyli dynamiczne konfrontacje, w których mierzymy się z paroma potężnymi przeciwnikami i bandą ich małych pomocników, w nie mniejszym stopniu przywodzą na myśl oryginał z 1993 roku.
Mało tego! Podobnie jak przed dwudziestu laty te bitwy są piekielnie wymagające i stanowią nie lada wyzwanie nawet na niższych poziomach trudności. Zaznaczmy dla jasności, że bynajmniej nie jest to wadą.